sobota, 1 września 2018

#4 Roar – Cora Carmack




   „Aurora – jedyna dziedziczka królewskiego rodu Stormlingów – od dziecka jest przygotowywana do roli potężnej władczyni królestwa Pavanu. Niestety, ta inteligentna, odważna i uczciwa dziewczyna nie włada magią konieczną do zapewnienia bezpieczeństwa swoim poddanym. Aby ukryć tę niewygodną prawdę i ocalić Pavan, matka Aurory aranżuje małżeństwo z księciem z innego królestwa. Cassius wydaje się idealnym rozwiązaniem wszystkich problemów, jednak gdy Aurora poznaje tajemnice księcia, przyszłość u jego boku zaczyna ją przerażać… Pewnej nocy wymyka się z pałacu, by śledzić swego wybranka, i trafia na czarny rynek, gdzie nielegalnie handluje się magią burzy – dokładnie taką, jakiej jej brakuje!”

   Aurora robi, co może, by sprostać wymogom, jakie wiążą się z piastowaniem tytułu księżniczki, ale także tych stawianych przez własną matkę. Dziewczyna włada wieloma językami, w pocie czoła trenuje z pałacowym strażnikiem i gorliwie chłonie niezbędną wiedzę. Chociaż nie brakuje jej rozumu, ani motywacji do nauki, jednej ułomności nie jest w stanie przeskoczyć – nie ma w sobie ani krztyny magii. Jest tak niemagiczna, jak tylko może być człowiek w świecie, gdzie burze zdają się mieć własną świadomość, a do ich poskromienia potrzebna jest magia. Problem zaczyna się, gdy zadanie to leży w gestii rodziny królewskiej. A Rora, jako jedyny pozostały przy życiu dziedzic, wkrótce będzie musiała jakoś mu podołać.

   Huh. Zero presji, Rora!

„Niekiedy była Aurorą. Pewną siebie. Pojętną. Postępową. Czasami budziła się w niej Rora. Strachliwa. Samotna. Skryta. Ale ostatnio coraz częściej była Roar – odważną, odporną, ale i oszołomioną sytuacją, w jakiej się znalazła. Bywało i tak, że nie czuła się żadną z nich, była zagubiona, tkwiąca gdzieś pomiędzy, niczym w dzikich pustkowiach otaczających miasta Stormlingów.”

   Wydawałoby się, że temat księżniczki jest już przerobiony wzdłuż i wszerz. Że nie znajdzie się nic, czym autor mógłby zaskoczyć. Cora Carmack sięga po wszystko, co znamy z jedną, zasadniczą różnicą – zamiast popadać w skrajności typowe dla YA, po prostu tka historię i pozwala jej dojrzewać. Nie znajdziemy tutaj bohaterów wpadających sobie w ramiona na przestrzeni kilkunastu stron. Stężenie romansu jest całkiem spore (dużo większe, niż moglibyście sądzić), ale nie dochodzi do kulminacji, jakiej moglibyśmy oczekiwać. Autorka z niczym się nie spieszy, nie robi z postaci durniów i unika sięgania po najprostsze, skrótowe rozwiązania. Co mam konkretnie na myśli? A chociażby to, że despotyczny, zawadiacki książę pozostaje despotycznym, zawadiackim księciem – chce mieć na własność wszystko włącznie z Rorą i, wbrew pozorom, wcale jej tym nie oczarowuje! Czyżby pierwsza bohaterka, która nie padnie ofiarą syndromu sztokholmskiego, wzdychając do przystojnego złodupca?

   Zatrzymując się na bohaterce – zabieg, żeby pozbawić ją magii mimo rzeszy idealnych cech, był dobrym sposobem na zrównoważenie całości (później, niestety, trochę to kuleje). Rora może irytować naiwnością i okresowymi kaprysami, co zresztą zarzuca się jej w recenzjach – ale wydaje mi się, że w tym wypadku jest to uzasadnione. Księżniczka zna tylko ten świat, który przedstawiła jej matka, żyła w złotej klatce będącej pałacem, a w momencie, gdy wydostaje się na wolność, jest wewnętrznie rozdarta.




   Miałam z tą historią jeden problem – olbrzymi rozjazd między moim własnym odbiorem, a tym przedstawionym w recenzjach innych (przynajmniej w Polsce). „Roar” krytykuje się za Mary Sue’izm głównej bohaterki, za zbyt duże natężenie romansu i niedobór przy opisie świata przedstawionego. Zastanawiałam się, czym jest to spowodowane i doszłam do całkiem sensownego wniosku – kłopot polega na tym, do jakiego gatunku „Roar” właściwie należy.

   Kraina Caeliry zachwyciła mnie mechaniką magii – burzami podzielonymi na podtypy, uosobionymi, żywymi oraz magami, którzy się z nimi ścierają. Już na wstępie książki mamy rozrysowaną mapę (bardzo ładną, swoją drogą, choć bardziej miłą oku niż czytelną), a frakcja łowców burz budzi autentyczną ciekawość. Wszystko to wskazywałoby, że mamy do czynienia z fantastyką. I tak w sumie jest, tyle tylko, że w zaburzonych proporcjach. Większość czytelników oczekuje, że przysiada do fantastyki z elementami romansu. Jeżeli z góry nastawicie się na romans z elementami fantasy, nie zawiedziecie się, a całokształt oceny wypadnie zdecydowanie korzystniej. Jako entuzjastka romansów w takiej postaci bawiłam się świetnie i wprost nie szło odkleić mnie od lektury. Kurczę, nawet zarwałam noc!

   Podobało mi się to, w jaki sposób autorka obraca słowem. Postaci dogryzały sobie nawzajem, flirtowały i zgrabnie odwoływały się do czegoś, co padało już wcześniej. Sam język tej książki postawiłabym wyżej niż większość YA, które zrecenzowałam do tej pory – „Dwór cierni i róż”, „Prawdodziejka”, „Dziecko Odyna”. Nie miewałam żadnych zgrzytów, a przede wszystkim nie chciałam wydłubać sobie oczu, kiedy w narracji wspominało się o „ptasich gówienkach” (sama prawda, Prawdodziejko!). Chociaż warto mieć na uwadze, że może być to kwestia różnych poziomów tłumaczeń.

„– I to niby ja jestem porywcza – powiedziała Jinx. – Moje wybuchy gniewu są niczym w porównaniu z czymś takim.
– Podczas twojego ostatniego wybuchu gniewu nóż znalazł się o wiele za blisko moich miejsc szczególnych – odparł Ransom – Nie nazwałbym tego  n i c z y m.
– To zabawne, bo ja nie nazwałabym twoich miejsc  s z c z e g ó l n y m i”

   Na podsumowanie rzeknę, że „Roar” było bardzo miłym zaskoczeniem. Spodziewałam się raczej kolejnej, nudnej historii o księżniczce, która będzie rozdarta między własną, magiczną ułomnością a rosnącym uczuciem do poniewierającego ją księcia mroku i uroku. Tymczasem zyskałam ładną opowieść o wolności, miłości i prawdziwej, niepodszytej toksycznością trosce.

Ocena książki:



Autor: Cora Carmack
Tytuł: Roar
Cykl: Łowcy burz (tom I)
Wydawnictwo: Wydawnictwo Dolnośląskie
Liczba stron: 376

czwartek, 23 sierpnia 2018

#3 Dwór cierni i róż – Sarah J. Maas




   „Dziewiętnastoletnia Feyra jest łowczynią. Podczas srogiej zimy zapuszcza się w pobliże muru, który oddziela ludzkie ziemie od Prythianu, krainy zamieszkanej przez rasę obdarzonych magią śmiertelnie niebezpiecznych stworzeń, która przed wiekami panowała nad światem. Podczas polowania Feyra zabija ogromnego wilka. Wkrótce w drzwiach jej chaty staje pochodzący z wysokiego rodu Tamlin w postaci złowrogiej bestii, żądając zadośćuczynienia za ten czyn.

   Feyra musi wybrać - albo zginie w nierównej walce, albo uda się razem z Tamlinem do Prythianu i spędzi tam resztę swoich dni. Pozornie dzieli ich wszystko - wiek, pochodzenie, ale przede wszystkim nienawiść, która przez wieki narosła między ich rasami. Jednak tak naprawdę są do siebie podobni o wiele bardziej, niż im się wydaje. Czy Feyra będzie w stanie pokonać swój strach i uprzedzenia?”

   Życie w skrajnej nędzy wymaga wielu wyrzeczeń. Feyra robi co może, by w tak srogich warunkach zapewnić byt sobie oraz pozostałym członkom rodziny: poluje, oprawia zwierzynę, rąbie drewno na opał, a nawet żebrze. Odpowiedzialność za innych ciąży jej na barkach, a jednocześnie sprawia, że wspina się na wyżyny własnych możliwości.

   Kiedy pierwszy raz spotykamy się z Feyrą, jest w trakcie polowania na jelenie. Głód zagląda jej w oczy i nie zamierza wracać do domu tak długo, póki nie zdobędzie jedzenia. Jeleni co prawda nie znajduje, ale po drodze natyka się na zbłąkaną łanię. Niestety, nie tylko na nią.

   „Dwór cierni i róż” długo pozostawał dla mnie zagadką. Z twórczością Sarah Maas zetknęłam się w „Szklanym Tronie” i, cóż powiedzieć, miałam z nią ogromny problem. Odstręczała mnie przede wszystkim konstrukcja bohaterki – zatwardziałej zabójczyni, która co drugą stronę rumieni się niczym dwórka. Psuło mi to obraz książki, więc bałam się, co napotkam w kolejnej, rozpoczętej przez autorkę serii. Na szczęście tym razem klimat powieści był nieco inny.

„Niegdyś lubiłam sycić wzrok kontrastem soczystej zieleni młodej trawy na tle ciemnej, nierównej ziemi; albo ametystową broszą spinającą fałdy szmaragdowego jedwabiu. Niegdyś śniłam o kolorach, kształtach i grze światła i żyłam nimi. Czasem nawet posuwałam się do wyobrażania sobie dnia, w którym obie moje siostry wyjdą już za mąż i zostanę sama z ojcem. Mielibyśmy dość jedzenia, by nie obawiać się głodu, dość pieniędzy, aby kupić trochę farby, a nawet dość czasu, aby te wszystkie kolory i kształty nanieść na papier, płótno czy choćby ściany naszej chaty.”

   Fascynuje mnie to, co zainspirowało panią Maas do stworzenia tejże powieści. W przypadku „Szklanego Tronu” była to bajka o Kopciuszku, natomiast „Dwór cierni i róż” to ponoć luźna aranżacja „Pięknej i Bestii”. Podoba mi się ten sposób myślenia i niekiedy podpatruję wywiady z autorką, bo i dla mnie stanowią swego rodzaju inspirację. Przesłanie Sarah Maas jest bardzo konkretne – robić swoje i nie sugerować się innymi. A najlepiej – robić tak długo, aż wyjdzie.

   Jeżeli chodzi o samą opowieść – podobała mi się surowość, jaką w niej zastałam. Żadnej bajkowej otoczki, rumieniących się podlotków, ani obsypanych brokatem sukni balowych. Przynajmniej na początku.




   Co mam do zarzucenia tej książce, to rażąca, karygodna wręcz zerojedynkowość postaci. Siostry Feyry, Nesta oraz Elaina, poznajemy jako okropnie niewdzięczne kreatury. Niczym typowe siostry Kopciuszka oczekują tylko, aż ktoś odwali za nie brudną robotę i niemiłosiernie stękają, kiedy (nie daj Boże) czegoś się od nich wymaga. Ojciec wcale nie wypada lepiej – odkąd połamał nogę i stracił majątek, głównie siedzi na czterech literach i rzeźbi swoje drewniane figurki. Feyra ma pełną świadomość wad swojej rodzinki, lecz mimo to, jakby pod wpływem patologicznej troski, daje im przyzwolenie na dalsze zbijanie bąków. Na przestrzeni opowieści postaci ulegają stopniowemu wybieleniu tylko po to, by po chwili znów popaść w swoje dawne, irytujące skrajności. A Feyra, jak to Feyra – nadskakuje rodzinie dalej.

   Świat wykreowany przez autorkę aż tętni od magii. Fae, istoty silniejsze, zwinniejsze i inteligentniejsze (z tym akurat bywało różnie) od ludzi, wydają się idealne, ale nawet one ulegają namiętnościom i wszelkim destrukcyjnym emocjom. Bardzo podobał mi się podział na dwory, między innymi wiosny czy lata, ale również dnia, nocy, snów. Są to motywy bardzo na czasie, właściwie nieustannie bombardujące YA począwszy od samej twórczości Maas. Niektórym mogą się już objeść, ale ja wciąż im ulegam. Taka tam moja pięta achillesowa.

   Fajnie przedstawia się relacja między Feyrą a Tamlinem. Z rosnącym zainteresowaniem czekałam, co się tam takiego zadzieje i w gruncie rzeczy polubiłam Tamlina za to, jakie życie ofiarował Feyrze. Była to postać bardzo opiekuńcza, ciepła, stająca na głowie, byleby zapewnić podwładnym bezpieczeństwo. Podobną sympatią darzyłam przyjaźń na linii Feyra – Lucien.

   A potem pojawił się Rhysand.

   Żeby przekonać się, jaki jest stosunek fanek do Rhysanda, wystarczy przyjrzeć się większości recenzji. Zdarzy się, oczywiście, że ktoś nie ulegnie jego charakterowi, ale powiedzmy sobie szczerze – ile kobiet jest w stanie oprzeć się przystojnemu, zawadiackiemu złodupcowi? Na dodatek złodupcowi, który uprawia szermierkę słowną nie mniej sprawnie od fechtunku. I tak wpadamy w ciąg zdarzeń jak w czarną dziurę, rozdarte między Tamlinem a Rhysandem, ale jednak bardziej Rhysandem. Smutne to. A zarazem boleśnie prawdziwe.

„– Dlaczego zatem tu jesteś?
Jego niesamowite oczy zalśniły tak niepokojąco, ze cofnęłam się o parę kroków.
– Ponieważ dzisiejszej nocy wszystkie potwory zostały wypuszczone z ich klatek, niezależnie od tego, z jakiego są dworu. Dlatego też aż do świtu mogę wędrować, gdzie tylko zechcę.”

   Sarah Maas stworzyła fascynujący, magiczny świat z odrobiną mroku. Krew nie leje się tutaj strumieniami, ale owa surowość jest miłą odskocznią od lecących taśmowo książek YA w tej samej, baśniowej aranżacji. Nie uciekniemy od ogranych motywów takich jak miłosny trójkąt czy popadająca w samobiczowanie, nadwrażliwa bohaterka, ale w miarę lektury przestanie nam to przeszkadzać. Wybaczymy nawet postaciom, które zaprzeczają własnym charakterom. To dobra historia, lecz czasem trzeba spojrzeć na nią z przymrużeniem oka. Nie jest też dla ludzi żywiących awersję do wątków romansowych, bo tego akurat w „Dworze i cierni róż” nie brakuje. Jak to w większości young adult. ;)

Ocena książki:



Autor: Sarah J. Maas
Tytuł: Dwór cierni i róż
Cykl: Dwór cierni i róż (tom I)
Wydawnictwo: Uroboros
Liczba Stron: 524

niedziela, 12 sierpnia 2018

#2 Prawdodziejka – Susan Dennard




   „Safiya i Iseult, młode czarodziejki, znów wpadły w tarapaty. Muszą uciekać. Natychmiast.

   Safi jest jedyną w Czaroziemiach prawdodziejką, zdolną zdemaskować każde kłamstwo. Swój dar trzyma w sekrecie, inaczej zostanie wykorzystana w konflikcie między imperiami. Z kolei prawdziwe moce Iseult są tajemnicą nawet dla niej samej. I lepiej, żeby tak zostało.

   Safi i Iseult pragną jedynie wolności. Niebezpieczeństwo czai się tuż za rogiem. Zbliżają się niespokojne czasy, wojna wisi w powietrzu i nawet sojusznicy nie grają fair. Przyjaciółki będą walczyć z władcami i ich najemnikami. Niektórzy posuną się do ostateczności, by dopaść prawdodziejkę.”

   Wyobraźcie sobie, że jesteście magami, którzy mogą wykryć w słowach ludzi fałsz. O ile prostsze byłoby życie, gdyby móc rozeznać się, kto mówi prawdę, a kto zwyczajnie mydli nam oczy? Jeśli jednak dodać tego fakt, że wasz rodzaj wytępiono już dawno temu, a królowie i królowe poszczególnych państewek chętnie widzieliby kogoś takiego w roli osobistego wykrywacza kłamstw… cóż, najlepiej byłoby się nie wychylać.

„Wszystko poszło kompletnie nie tak.

Żaden z pochopnie wymyślonych przez Safiyę fon Hasstrel planów zorganizowania zasadzki nie rozwijał się po jej myśli. Po pierwsze, ten czarny powóż z błyszczącą złotą chorągwią nie był tym celem,, na który Safi i Iseult czekały. Co gorsza, za nim podążało osiem rzędów strażników miasta mrużących oczy w świetle południowego słońca.”

   Już od pierwszych stron książki jasne staje się, że unikanie kłopotów nie leży w naturze Safiyi, ani jej więziosiostry, Iseult. Ba! Problemy wydają się wręcz ciągnąć do nich i napierać całymi stadami. Na szczęście specjalnością tego duetu, prócz generowania kłopotów, jest także ich rozwiązywanie.

   Safiya i Iseult nie chcą od życia niczego więcej niż wygodne lokum oraz możliwość mieszkania w nim razem. Jako przyjaciółki nie odstępują się na krok, a nawet dopełniają się tak bardzo, że jedna bez drugiej daleko nie zawędruje. Pomysł z grą w karty i postawieniem całego swojego majątku, aby w zamian zarobić na lepsze mieszkanie wydaje się co najmniej niepewny. Jakby tego było mało, więziosiostra Safiyi nie ma wstępu do gospody, gdzie odbywa się gra. Prawdodziejka może, co prawda, wykrywać w słowach fałsz, ale bez Iseult u boku zdrowy rozsądek jakby ją opuszcza. W oka mgnieniu traci wszystkie pieczołowicie zebrane pieniądze, ulegając czarowi pewnego sprytnego, a na nieszczęście Safiyi także przystojnego jegomościa.

   Ten niefortunny incydent wcale nie gasi zapału dziewcząt. Obie szybko postanawiają się odkuć, szykując zasadzkę na powóz, w którym ma znajdować się urokliwy oszust. Jak to jednak w życiu bywa, nie wszystko idzie zgodnie z planem.




   Wydawałoby się, że w tej historii jest wszystko. Mamy motyw przyjaźni, na który autorka kładzie duży nacisk, zatrzęsienie przygód, szczyptę miłości. Dobry przepis na książkę, a jednak coś sprawiło, że przejście przez nią było dla mnie niezwykle męczące. Kilkakrotnie zaczynałam i przerywałam lekturę, przesuwając się o kilkanaście stron, by odłożyć ją na parę kolejnych dni. O ile przy „Dziecku Odyna” wciągnęłam się po kilkudziesięciu, tak tutaj coś nie zaiskrzyło. Powodem mogły być przewijające się jak w kalejdoskopie nazwy frakcji, krain oraz funkcji, które były mi zupełnie obce. Czasem odnosiłam wrażenie, że autorka usilnie stara się pokazać, jak rozbudowany jest jej świat, wymieniając na jednej karcie możliwie jak najwięcej nazw własnych. Po takiej trwającej stronę prezentacji doznawałam oczopląsu i znużenia, bo ileż można czytać o układach politycznych, rozejmach, narodach, o których (jeszcze) nie ma się cienia pojęcia? W dodatku wszystkie przeplatają się ze sobą, w pewnym momencie zwyczajnie wprowadzając czytelnika w irytację.

   Warto tutaj wspomnieć o stworzonym na potrzeby „Czaroziemia” świecie magii – jest on dosyć oryginalny, bo oparty o żywioły takie jak ogień czy wiatr, ale również eter i coś, co pogardliwie określa się otchłanią. Poszczególne żywioły rozgałęziają się na specjalizacje, na przykład otchłań na krwiodziejów i klątwodziejów, a eter na prawdodziejów, głosodziejów, słowodziejów. Można by wymieniać w nieskończoność. Całkiem fajny pomysł, ale w połączeniu z wyżej wymienionymi nazwami frakcji, państewek i narodów powoduje wrażenie jednego, wielkiego chaosu. Takiego, którego autorce nie do końca udało się ujarzmić. Na dodatek nieustanne wspominki o kolorach nici ludzi (więziosiostra Safiyi potrafi widzieć nici reprezentujące stan emocjonalny większości ludzi) oraz sporadyczne, wplecione w narracje słówka takie jak „gówienko” (ta zdrobniała czułość!) mogą wydać się infantylne. O ile to pierwsze czyni całą historię wyjątkową i inną niż reszta, to już odwoływanie się do gówienek budzi raczej zażenowanie.

„– Jedz, domno… O, chwileczkę! Byłbym zapomniał. – Wyjął łyżkę z kieszeni płaszcza. – Pełen serwis, co? Wiesz, ilu ludzi na górze zabiłoby za łyżkę?
– A wiesz – wypaliła – ilu ludzi mogłabym zabić łyżką?”

   Nie będę kłamać, bo jako potencjalni prawdodzieje moglibyście mnie przejrzeć. Powiem więc, że mimo najszczerszych chęci nie wciągnęłam się w tę historię, co nie czyni ją jednoznacznie złą. Językowo stoi na całkiem przyzwoitym poziomie (w moim odczuciu lepszym niż „Dziecko Odyna”), świat (zwłaszcza magiczny) jest różnorodny, a przyjaźń łącząca Safiyę i Iseult nawet rozczulająca. Jest także, obecny w niemal każdej powieści YA, dość przyjemny wątek romansowy. Mimo to nie ciekawi mnie, co będzie działo się dalej, a do samej lektury musiałam się trochę przymuszać. Zabrakło mi „tego czegoś”. Być może najlepiej byłoby, gdybyście dali temu duetowi szansę i po prostu przekonali się sami.

Ocena książki:



Autor: Susan Dennard
Tytuł: Prawdodziejka
Cykl: Czaroziemie (tom I)
Wydawnictwo: SQN
Liczba Stron: 400

sobota, 21 lipca 2018

#1 Dziecko Odyna – Siri Pettersen




   „Dzikus z Północy kaleczy nożem niemowlę, by ukryć, że dziewczynka urodziła się bez ogona. Gnijący członek Rady desperacko walczy o to, by wywołać wojnę. Ubóstwiany syn z arystokratycznego rodu wyrzeka się własnego dziedzictwa i godzi mieczem w swoich. Mieszkańcy opuszczają swoje domy i gospodarstwa ze strachu przed istotami, których nikt nie widział od tysiąca lat. A rudowłosa, bezogoniasta dziewczynka ucieka, by uratować życie.”

   Ludzie boją się tego, czego nie rozumieją. A jak rozumieć coś, czego samo istnienie zagraża naturalnemu porządkowi rzeczy? I jak nie bać się istoty bez ogona w świecie, gdzie posiadanie go jest niemal oznaką statusu? Wyznacznikiem tego, co normalne i akceptowalne?

„Położył dziecko na brzuchu i przesunął palcami po kręgosłupie. W miejscu, gdzie powinien być ogon. Widzący świadkiem, że nie słuchał babskiego gadania, ale ten dzieciak mówił sam za siebie. Ta mała nie była z Ym.
Jesteś zgnilizną.
Wpatrywał się w swoje ręce, jakby już miały zacząć gnić.”

   Hirka to wygadane, wszędobylskie dziewczę z wyjątkowym talentem do ładowania się w tarapaty. Cięty język oraz gorąca głowa (tak gorąca, że aż ruda) nie są może najlepszymi doradcami w sytuacjach zagrożenia życia, ale jakie gwarantują wrażenia! Tym razem nasza dzielna Hirka rzuciła się na ratunek koledze, który utknął nad przepaścią dzięki bandzie lokalnych łobuzów. Jeden, nieostrożny ruch chłopca sprawia, że oboje przewracają się i lądują na krawędzi powalonego, spróchniałego drzewa. Chciałoby się powiedzieć, że gorzej być nie może. A jednak! Pień nie wytrzymuje i zaczyna się osuwać.

   Na tym historia naszej bohaterki się nie kończy. Chociaż, nie powiem, byłby to całkiem ciekawy zabieg. A jeszcze ciekawsze – miny czytelników.

   Wracając do Hirki – chłopcu udaje się uciec, a ją samą z opresji ratuje przyjaciel z dzieciństwa. Przyjaciel, którego nie powinno tam być. A jednak zjawia się i pomaga Hirce, zapoczątkowując jej podejrzenia oraz cały, owiany tajemnicą kalejdoskop zdarzeń.




   Przyznam, że z początku trudno było mi zakotwiczyć się w tej historii. Autorka miała irytującą tendencję do bombardowania czytelnika gradem niezrozumiałych pojęć oraz boleśnie krótkich zdań. Zostajemy zanurzeni w świecie, o którym nie wiemy praktycznie nic, a bohaterka jest jego częścią od urodzenia. Nikt nie tłumaczy nam, co jest czym, więc trzeba popłynąć z fabułą i odkryć to na własną rękę. Czasem ciężko było się w tym rozeznać i jestem pewna, że gdybym przeczytała książkę drugi raz, zrozumiałabym znacznie więcej. Zrozumienia nie ułatwiały poszarpane zdania, które wybijały z rytmu podczas lektury. Wydaje mi się to znamienne dla debiutantów, a sama piszę i znam tę bolączkę, więc dałam warsztatowi czas na rozwinięcie skrzydeł. I nie zawiodłam się. Im dalej w tekst, tym płynniejszy był język. Pomagał w tym także rozwój fabuły oraz ogólne zainteresowanie, co stanie się dalej. Pokonanie pierwszych pięćdziesięciu stron zajęło mi trochę czasu, ale potem… potem zapomniałam o tych wszystkich zgrzytach i z czystą przyjemnością popłynęłam z nurtem akcji.


   Co mogę powiedzieć na pewno, to że jestem pod wrażeniem postaci w tej książce. Nie było ani chwili, żebym poczuła się wytrącona niespójnością charakterów. Każdy bohater żył własnym życiem, był rozpoznawalny, miał swoje zwyczaje, osobowość. Hirka nigdy nie darowała sobie jakiejś celnej riposty, Rime balansował na granicy między powinnością a osobistymi dążeniami, natomiast Vetle był rozbrajająco beztroski, co w dużej mierze wynikało z jego stanu. Z zapartym tchem śledziłam rozwój relacji Hirki i Rimego, ludzi z dwóch różnych światów, środowisk kontrastujących ze sobą tak mocno, że ich przyjaźń nie powinna mieć miejsca. W jakiś dziwny, pokrętny sposób lubiłam czytać nawet o Urdzie, zepsutym do cna synu jednego z członków rady. Bawiły mnie jego obserwacje, czasem zwyczajnie prostackie, czasem zaskakująco prawdziwe, ale niezmiennie toksyczne. Z zaciekawieniem wyglądałam też obecności Kuro, kruka towarzyszącego Hirce. Wydaje mi się, że są to postaci z rodzaju tych, które pozostają w człowieku na dłużej. A przynajmniej o których nie zapomni się z chwilą sięgnięcia po kolejną powieść.

„ – Myślałam, że tak jest tylko w legendach! Że tylko bogowie mogą tak się czuć! – powiedziała na tyle głośno, na ile pozwalała jej odwaga.
– Może jesteśmy bogami. – Pociągnął ją za sobą przez most i usłyszała jego śmiech.”

   Na zakończenie powiem, że mam poksiążkowego kaca. Chcę więcej! Na moje pocieszenie, „Dziecko Odyna” to dopiero pierwszy tom tej serii. Miło było towarzyszyć bezogoniastej w drodze ku zrozumieniu własnej natury, w walce o to co słuszne, a nie wygodne. Mimo niejasnych początków i nieco chaotycznej narracji warto dać tej książce szansę. Może się okazać, że trafiliście na prawdziwą, young adultową perełkę. ;)

Ocena książki:



Autor: Siri Pettersen
Tytuł: Dziecko Odyna
Cykl: Krucze Pierścienie (tom I)
Wydawnictwo: Rebis
Liczba stron: 648