„Aurora – jedyna
dziedziczka królewskiego rodu Stormlingów – od dziecka jest przygotowywana do
roli potężnej władczyni królestwa Pavanu. Niestety, ta inteligentna, odważna i
uczciwa dziewczyna nie włada magią konieczną do zapewnienia bezpieczeństwa swoim
poddanym. Aby ukryć tę niewygodną prawdę i ocalić Pavan, matka Aurory aranżuje
małżeństwo z księciem z innego królestwa. Cassius wydaje się idealnym
rozwiązaniem wszystkich problemów, jednak gdy Aurora poznaje tajemnice księcia,
przyszłość u jego boku zaczyna ją przerażać… Pewnej nocy wymyka się z pałacu,
by śledzić swego wybranka, i trafia na czarny rynek, gdzie nielegalnie handluje
się magią burzy – dokładnie taką, jakiej jej brakuje!”
Aurora robi, co
może, by sprostać wymogom, jakie wiążą się z piastowaniem tytułu księżniczki,
ale także tych stawianych przez własną matkę. Dziewczyna włada wieloma
językami, w pocie czoła trenuje z pałacowym strażnikiem i gorliwie chłonie niezbędną
wiedzę. Chociaż nie brakuje jej rozumu, ani motywacji do nauki, jednej ułomności
nie jest w stanie przeskoczyć – nie ma w sobie ani krztyny magii. Jest tak
niemagiczna, jak tylko może być człowiek w świecie, gdzie burze zdają się mieć
własną świadomość, a do ich poskromienia potrzebna jest magia. Problem zaczyna
się, gdy zadanie to leży w gestii rodziny królewskiej. A Rora, jako jedyny
pozostały przy życiu dziedzic, wkrótce będzie musiała jakoś mu podołać.
Huh. Zero
presji, Rora!
„Niekiedy była Aurorą. Pewną siebie. Pojętną. Postępową. Czasami budziła się w niej Rora. Strachliwa. Samotna. Skryta. Ale ostatnio coraz częściej była Roar – odważną, odporną, ale i oszołomioną sytuacją, w jakiej się znalazła. Bywało i tak, że nie czuła się żadną z nich, była zagubiona, tkwiąca gdzieś pomiędzy, niczym w dzikich pustkowiach otaczających miasta Stormlingów.”
Wydawałoby się,
że temat księżniczki jest już przerobiony wzdłuż i wszerz. Że nie znajdzie się
nic, czym autor mógłby zaskoczyć. Cora Carmack sięga po wszystko, co znamy z
jedną, zasadniczą różnicą – zamiast popadać w skrajności typowe dla YA, po
prostu tka historię i pozwala jej dojrzewać. Nie znajdziemy tutaj bohaterów
wpadających sobie w ramiona na przestrzeni kilkunastu stron. Stężenie romansu
jest całkiem spore (dużo większe, niż moglibyście sądzić), ale nie dochodzi do kulminacji,
jakiej moglibyśmy oczekiwać. Autorka z niczym się nie spieszy, nie robi z
postaci durniów i unika sięgania po najprostsze, skrótowe rozwiązania. Co mam
konkretnie na myśli? A chociażby to, że despotyczny, zawadiacki książę
pozostaje despotycznym, zawadiackim księciem – chce mieć na własność wszystko
włącznie z Rorą i, wbrew pozorom, wcale jej tym nie oczarowuje! Czyżby pierwsza
bohaterka, która nie padnie ofiarą syndromu sztokholmskiego, wzdychając do przystojnego
złodupca?
Zatrzymując się
na bohaterce – zabieg, żeby pozbawić ją magii mimo rzeszy idealnych cech, był
dobrym sposobem na zrównoważenie całości (później, niestety, trochę to kuleje).
Rora może irytować naiwnością i okresowymi kaprysami, co zresztą zarzuca się
jej w recenzjach – ale wydaje mi się, że w tym wypadku jest to uzasadnione. Księżniczka
zna tylko ten świat, który przedstawiła jej matka, żyła w złotej klatce będącej
pałacem, a w momencie, gdy wydostaje się na wolność, jest wewnętrznie rozdarta.
Miałam z tą
historią jeden problem – olbrzymi rozjazd między moim własnym odbiorem, a tym
przedstawionym w recenzjach innych (przynajmniej w Polsce). „Roar” krytykuje
się za Mary Sue’izm głównej bohaterki, za zbyt duże natężenie romansu i
niedobór przy opisie świata przedstawionego. Zastanawiałam się, czym jest to
spowodowane i doszłam do całkiem sensownego wniosku – kłopot polega na tym, do
jakiego gatunku „Roar” właściwie należy.
Kraina Caeliry
zachwyciła mnie mechaniką magii – burzami podzielonymi na podtypy, uosobionymi,
żywymi oraz magami, którzy się z nimi ścierają. Już na wstępie książki mamy
rozrysowaną mapę (bardzo ładną, swoją drogą, choć bardziej miłą oku niż
czytelną), a frakcja łowców burz budzi autentyczną ciekawość. Wszystko to wskazywałoby,
że mamy do czynienia z fantastyką. I tak w sumie jest, tyle tylko, że w
zaburzonych proporcjach. Większość czytelników oczekuje, że przysiada do
fantastyki z elementami romansu. Jeżeli z góry nastawicie się na romans z
elementami fantasy, nie zawiedziecie się, a całokształt oceny wypadnie
zdecydowanie korzystniej. Jako entuzjastka romansów w takiej postaci bawiłam się
świetnie i wprost nie szło odkleić mnie od lektury. Kurczę, nawet zarwałam noc!
Podobało mi się
to, w jaki sposób autorka obraca słowem. Postaci dogryzały sobie nawzajem,
flirtowały i zgrabnie odwoływały się do czegoś, co padało już wcześniej. Sam
język tej książki postawiłabym wyżej niż większość YA, które zrecenzowałam do
tej pory – „Dwór cierni i róż”, „Prawdodziejka”, „Dziecko Odyna”. Nie
miewałam żadnych zgrzytów, a przede wszystkim nie chciałam wydłubać sobie oczu,
kiedy w narracji wspominało się o „ptasich gówienkach” (sama prawda,
Prawdodziejko!). Chociaż warto mieć na uwadze, że może być to kwestia różnych
poziomów tłumaczeń.
„– I to niby ja
jestem porywcza – powiedziała Jinx. – Moje wybuchy gniewu są niczym w
porównaniu z czymś takim.
– Podczas
twojego ostatniego wybuchu gniewu nóż znalazł się o wiele za blisko moich
miejsc szczególnych – odparł Ransom – Nie nazwałbym tego n i c z y m.
– To zabawne, bo
ja nie nazwałabym twoich miejsc s z c z e g ó l n y m i”
Na podsumowanie
rzeknę, że „Roar” było bardzo miłym zaskoczeniem. Spodziewałam się raczej
kolejnej, nudnej historii o księżniczce, która będzie rozdarta między własną,
magiczną ułomnością a rosnącym uczuciem do poniewierającego ją księcia mroku i
uroku. Tymczasem zyskałam ładną opowieść o wolności, miłości i prawdziwej, niepodszytej
toksycznością trosce.
Autor: Cora
Carmack
Tytuł: Roar
Cykl: Łowcy burz
(tom I)
Wydawnictwo:
Wydawnictwo Dolnośląskie
Liczba stron:
376